Kopenhaga po godzinach, czyli coś dla ducha, coś dla ciała
O równowagę pomiędzy tymi dwoma sferami staram się dbać nie tylko podczas podróży, więc teraz będzie trochę przyjemnościach poza zawodowych. Podróż była krótka, research przed nią szybki, ale za to pobyt na miejscu super miły.

Mieszkanie

Śniadanie w hotelowej restauracji. Mina Ani potwierdza, że smakowało. Wyposażenie tego miejsca to w większości produkty marki Muuto.
Jedzenie
Kocham jeść. Jakoś tak się złożyło, że najbliższe mi osoby to także moi food mates, więc podróżując siłą rzeczy wybieramy lokalizacje zasobne w kulinarne doznania. Z Anią Kupis, właścicielką Scandinavian Living, na której zaproszenie przyleciałam do Kopenhagi, spontanicznie decydowałyśmy się na miejsca, które po prostu nam się spodobały podczas grasowania po mieście.
Trafiałyśmy bez pudła. Przynajmniej takie jest moje zdanie. Ania trochę narzekała, że posiłki mają dużo wspólnego z mamałygą, czyli wszystkie elementy dania o trudno rozpoznawalnej konsystencji mamy w misce lub na talerzu… Trochę tak jest, ale nie do końca. Dużą część składników serwowanych dań stanowią ziemniaki, jajka, mięso, często w postaci kotletów mielonych, ale też warzywa, no i sos, dużo sosu. Są też wariacje na temat kanapki, która pojawia się jako jeden z dominujących elementów menu lunchowego. W smørrebrød, bo to nim mowa, pieczywo ukrywa się pod stertą dodatków, chociażby ryb w tym oczywiście śledzia, czy jajek także w postaci jajecznicy, może być też przykryte sałatką ziemniaczaną.
Dla mnie raj zwłaszcza przy temperaturze na zewnątrz niższej niż 20 stopni. Do tego jakieś lokalne piwko, czyli złoty skarb Danii i menu na jesień-zimę 2018 załatwione.

Lunch pierwsze dnia zjadłyśmy na łodce płynącej w kanale portu Nyhavn. Jako że pogoda była „barowa” do sałatki doszło piwko. Tuborg to jeden z bardziej znanych duńskich browarów.

Tatar, mięso mielone pod poduszką z podsmażonej cebuli i sadzonym jajkiem. Do tego młode ziemniaki, a wszystko pływające w sosie. Na jesień/zimę jak znalazł.
Nie byłabym sobą gdybym nie rzuciła się na słodkie. No tutaj troszkę mina mi zrzedła. Przysmakiem jest lukrecja, także w połączeniu z anyżkiem, czyli zestaw trudny dla mnie do przejścia. Jest jednak jeden wariant, który smakuje lepiej niż znośnie – lukrecja w formie kulek obtoczonych czekoladą.

Zwiedzanie
Plan wyjazdu miałyśmy dosyć napięty, ale do tego miejsca nie mogła nie zajrzeć. Design Museum Danmark z super kawiarnią w lecie także z częścią do relaksu w ogrodzie.
Utworzone w 1890 roku, otwarte pięć lat później w obecnej lokalizacji, czyli budynku dawnego szpitala znajduje się od roku 1926. Swoje miejsce w stałej kolekcji znalazły obiekty z szerokopojętego wzornictwa od ceramiki przez meble po modę i tkaniny.

Mnie szczególnie urzekła podróż przez XX wiek, w której pokazany został rozwój duńskiego wzornictwa od awangardy po współczesność. Znajdziemy tutaj między innymi inspiracje jakie Duńczycy zaczerpnęli z kultury i sztuki Japonii. Zinterpretowane na nowo są widoczne do dzisiaj we wszystkich obszarach wzornictwa przez wzory na tkaninach, ceramikę, meble, po architekturę.
Na wystawie nie mogło oczywiście zabraknąć klasyków duńskiego dizajnu. Absolutnym rarytasem jest ekspozycja ponad 100 krzeseł – ikon, z których każde zostało wyeksponowane w osobnym podświetlonym boksie opatrzonym informacją zawierającą wszystkie szczegóły od historii powstania po dokładne wymiary.
Oprócz tego jest wystawa Fashion & fabric, na której zaprezentowane zostało 400 ostatnich lat rozwoju rynku mody w Danii oraz kolekcja porcelany z całego świata (tak, jest też kilka obiektów z Polski).
W trakcie naszego zwiedzania dostępna była też wystawa czasowa SINUS autorstwa Pearli Pigaos. Uplecione z cienkich, metalowych nitek tkaniny rozpięte w jednej z przestrzeni muzeum pod wpływem dotyku oraz ruchu oglądających zaczynały generować dźwięk. Bardzo piękna instalacja zwłaszcza w kontekście przestrzeni, w której się znajdowała.
Zakupy
To, czego jeszcze o mnie nie wiecie, to tego, że jestem osobą z planem oraz listą. Także jeśli temat dotyczy ubrań. Nie kupuję rzeczy „na skład”, „bo może kiedyś schunę/przytyję”, czy „nie wiem do czego to założę, ale biorę, bo piękne”. Te etapy mam już za sobą. Od kiedy przeszłam kolejno przez tematy sesji mody, później zdjęcia beauty, a teraz koncentrując się na fotografii wnętrz mam możliwość podoświadczania empirycznego produktów w zasadzie dowolnych marek. Nie dostaję już palpitacji na widok przedmiotów, czasem może niewielką arytmię, ale to musi być coś na prawdę wspaniałego. Nie oznacza to jednak, że się nie zachwycam. Zachwyt ogarnia mnie dosyć często, uwielbiam sobie popatrzeć i podotykać, ale jako konsumentka jestem teraz typem mocno wstrzemięźliwym.
No więc jest lista, wisi sobie na lodówce, na liście od jakiś dwóch lat jest płaszcz przeciwdeszczowy. Leje deszcz. Są rowerzyści. Do tego nie byle jacy rowerzyści, bo codzienni, czyli kierujący się względami praktycznymi oraz doświadczeniem empirycznym. No i jest marka Rains, oczywiście duńska, która specjalizuje się w ubraniach i dodatkach przeciwdeszczowych. Dodając do tego jeszcze fakt, że od raju zakupowego czyli Illums Bolighus z showroomu Muuto dzieli nas odległość jednej przecznicy można łatwo wyobrazić sobie efekt. Przymierzyłam wszystkie, wyszła z jednym. ALE ZA TO JAKIM! Po powrocie do Warszawy tylko marzyłam o deszczu, żeby móc płaszcz założyć. Skończyło się nawałnicą w drodze na imprezę urodzinową i przemoczonymi do cna butami. Jak to mówią, uważaj o co prosisz…


Illums Bolighus – miła muzyczka, przytulne wnętrza, piękne rzeczy. Straszne miejsce…
Płaszcz można kupić tutaj: RAINS / Na domowym wieszaku prezentuje się tak:
Budżet
Dwa dni to zbyt krótki czas na poznanie miasta, ale wystarczyło, żebym stwierdziła, że bardzo mi się tutaj podoba. Czas więc chyba zaplanować kolejną podroż…